Słuchając solowych dokonań wokalisty Comy coraz częściej odnoszę wrażenie, że z płyty na płytę są one coraz ciekawsze, a albumy zespołu -coraz słabsze. Poza tym pisząc o "J.P. Śliwa" jako o albumie muzycznym jest pewnym niedopowiedzeniem, ponieważ wydany jest w formie książki w której jest zawarty dramat autorstwa Roguckiego. Jednak przyznam szczerze, że sztuka znudziła mnie po dwóch stronach i sobie czytanie odpuściłem. Powiecie, że za głupi jestem i po prostu jej nie zrozumiałem, albo nie starałem się zrozumieć i może macie trochę racji. Połączenie tych dwóch form sztuki (czyli muzyki i tekstu pisanego) jest ciekawym pomysłem, lecz w tym przypadku po prostu nie zadziałało. Nie przebrnąłem dramatu i wiem, że już do niego nie sięgnę, bo nie przemówił do mnie i już. Mówcie sobie co chcecie.
Za to muzyka... O, tu wielkie zaskoczenie. To płyta, która nie jest zbiorem piosenek, warto ją słuchać od początku do końca za jednym zamachem. Czyli taki concept-album. Co ciekawe nie ma tu rockowo-gitarowego klimatu znanego z twórczości zespołu macierzystego, więcej tu elektroniki, przestrzeni. Całość słucha się z zapartym tchem. Jak dla mnie bomba!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz