To pierwszy album tej grupy. W zasadzie jest to dzieło Syda Barreta, ale niech tam będzie, że całego zespołu. W końcu na okładce jest Pink Floyd napisane. Ciekawe, czy Floydzi w ogóle by zaistnieli, gdyby nie było Barreta? Pewnie nie jestem pierwszym, który się nad tym zastanawia.
A płyta -no cóż, czuć, że to debiut. Czuć, że to początki psychodelii. I, niestety, czuć, że to trochę trąci myszką. Są utwory, które trzymają poziom, ot, chociażby "Astronomy domine" albo Scarecrow". Jest też odpalony w kosmos "Interstellar overdrive", chociaż słuchałem jego z mieszanymi uczuciami. Ciekawa rzecz, ale mimo wszystko czuć tu bardzo te późne lata 60. No, w sumie to z tego okresu pochodzi ta płyta, więc "o co kaman" -jak to mówi moja córuchna. No właśnie o to, że świeżości te utwory straciły dużo i słucha się ich jakby gryząc przedwczorajszy chleb. Niby zdatny do jedzenia, ale to już nie to...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz