Posłuchałeś jednej power-metalowej płyty w swoim życiu? To tak jakbyś już wysłuchał wszystkie! Taka oto refleksja mnie naszła po przesłuchaniu ostatniej pozycji w dorobku niemieckiego Edguy'a. Ogólnie rzecz biorąc nie jest to album zły, ale przez cały czas jego słuchania coś mi w głowie szeptało "to już gdzieś słyszałem, to już gdzieś było". I, tak jak taka "wtórność" nie raziła mnie przy najnowszym Dead Can Dance, to tutaj całość mnie bardziej znużyła, niż porwała. Sam nawet nie wiem czemu. Przecież wszystko jest tak jak trzeba! I szybki, pędzący rytm, i porządne gitarowe granie i do tego odpowiedni wokal. Cholernie podoba mi się pierwszy "Robin Hood", czawrty "Pandora's Box" i dziewiąty "Fire on the Downline". Te utwory oderwały mnie na chwilę od pracy -padła mi listwa zasilająca i właśnie mam ją rozgrzebaną na biurku. Jednocześnie piszę tego posta i wylutowuję przekaźnik :-)
Może dlatego tak odbieram ten album? Może trzeba by po prostu siąść na dupie i w spokojności ducha i ciała posłuchać z uwagą tej muzyki? Może. Ale, kurcze, jakoś mi się nie chce...
Może dlatego tak odbieram ten album? Może trzeba by po prostu siąść na dupie i w spokojności ducha i ciała posłuchać z uwagą tej muzyki? Może. Ale, kurcze, jakoś mi się nie chce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz