Twórczość Yello można spokojnie podzielić na dwa okresy: pierwszy, gdzie kolaż elektroniczny i dziwaczne sample tworzyły niesamowity muzyczny spektakl, który wciągał jak dobry film i drugi, który rozpoczął się na początku lat dziewięćdziesiątych wraz z wydaniem płyty "Baby", gdzie muzyka stała się bardziej "piosenkowa" i znikło to uczucie integralności całego albumu. Duet zaczął sięgać do łatwiejszych brzmień i szybko trafił do szufladki z napisem electropop. Co ciekawe, mimo, że na początku bardzo mi się to nie spodobało, to z czasem zacząłem się przyzwyczajać do nowego wizerunku grupy. Pamiętam, jakim zaskoczeniem był dla mnie "Pocket Universe" -to kawałek naprawdę dobrej elektroniki!
W przypadku "Toy" obaj panowie zgodnie twierdzili, że to powrót do korzeni, chęć przywrócenia klimatu ich pierwszych płyt. Nie wiem skąd im się to naprawdę wzięło. Album, mimo, że żywy, wciągający i skrzący się milionem elektronicznych dźwięków okraszonych głębokim basem Dietera Meiera lub eterycznymi głosami zaproszonych wokalistek jest wciąż zbiorem piosenek. Prawdziwym powrotem do starych kolażowych klimatów są dopiero trzy ostatnie utwory: "Magnum", "Toy Square" i "Frautonium". W nich czuć elektronicznie opowiedzianą historię absorbującą słuchacza w całości. Jedyny problem, to taki, że to są kawałki dostępne tylko w wydawnictwie Deluxe, album w wersji standardowej już ich nie posiada...
Słuchając "Toy" uwagę przykuwa także niesamowita jakość nagranej muzyki. Płyta brzmi po prostu zjawiskowo, przestrzennie. Każdy dźwięk wybrzmiewa feerią niuansów, a wszystkie razem tworzą pulsujący przekaz. Naprawdę, robi wrażenie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz